poniedziałek, 9 lipca 2018

Śmierć jest codziennością


"Wampiry są okrutnie piękne. Mają długie szyje, niezwykłe spojrzenia, idealnie skrojone twarze. Ponadto smukłe sylwetki. Nieczyści w tym względzie od nich nie odstają, aczkolwiek ci, którzy przynależą do Wampirzych Stróżów na ciałach posiadają szereg blizn. Na rękach, nogach, plecach, przedramieniach... absolutnie wszędzie. Co najdziwniejsze im mają ich więcej, tym większy okazuje się im szacunek, każda blizna bowiem oznacza zabitego Demona, w tym także Opętańca.
Również na ciałach Nieczystych można zobaczyć tatuaże zwierząt. Są to symbole. Przykładowo niedźwiedź to ktoś, kto jest nieulękniony, pozbawiony skrupułów, często podczas walki wpadający w szał bitewny. Sowa oznacza bystrego, spokojnego, opanowanego, ale równie niebezpiecznego Nieczystego. Zaś kruk — kruk to najrzadsze zjawisko. Widziałem zaledwie trzy osoby z tym tatuażem, a gdy pytałem co oznacza, mówili, że podążającą za nimi śmierć."
Syriusz Verne, Kroniki Nadprzyrodzone

Było ciemno, ciemno jak jeszcze nigdy. Mimo tego, gdzieś pośród tego mroku, rozpoznawałam kontury jakiś osób. Byłam niemal pewna, że jedną z nich jest Shaiden Hill, który wpatruje się we mnie swoimi pustymi oczyma, próbując zabić ostatnią, dobrą cząstkę mojej duszy.
Nie wiedząc czemu, zapłakałam. Coś w tym było tak bardzo, tak okrutnie bolesne...
Podniosłam ciężkie powieki, z ulgą napotykając biel sufitu i rozumując, że to tylko niechciany koszmar. Ciało jednakże nadal drgało, a zimne poty zawzięcie targały nim, nieustannie, dając znać o przerażeniu, mimo że umysł już dawno się opanował.
To nie dziwne, że akurat teraz przyśnił mi się jakiś nienaturalnie, chory sen. Tak było zawsze, tuż po rocznicy jej śmierci. I choć w tym śnie właściwie nic takiego się nie wydarzyło, to emocje, które czułam, były niezwykle intensywne.
— Nie zasnę już — stwierdziłam na głos, wstając z łóżka. Z obojętnością spojrzałam na zegar, który wskazywał czwartą rano. Wcześnie.
Pamiętałam jak za czasów mojej matki, cała nasza rodzina prowadziła nocny tryb życia. W dzień spaliśmy, by w nocy dopiero zacząć żyć.
Teraz, kiedy jej nie było, mogliśmy egzystować tak jak ludzie, pod osłoną nie nocy a dnia. Podziwiać błękitne niebo, wschody i zachody słońca, wodę, która odbija jasne promienie... ale nic z tych rzeczy nas tak naprawdę nie cieszyło. Patrzyliśmy na to z godną podziwu obojętnością. Nieobecni, pozbawieni jakiegokolwiek zachwytu.
Martwi.
Ubrałam się w strój treningowy i związałam niedbale włosy w luźną kitkę, tym samym mogąc dostrzec w swoim lustrzanym odbiciu szereg nacięć z tyłu pleców. Spojrzałam na nie kątem oka, gdy się odwracałam.
Nie były chwałą, były moim własnym rozgrzeszeniem.
Stawiałam ciche kroki na porcelanowej podłodze, by nie obudzić ojca, który pokój miał niewiele metrów dalej. Nie chciałam żeby wiedział, iż nie mogę spać.
Schody były długie i zwijały się na sam dół, odruchowo dotknęłam poręczy, pamiętając jak to moja matka niemalże płynęła po nich, idąc mi na spotkanie. Ukłucie bólu było nieznośne.
— Arianwen.
Drgnęłam zaskoczona, słysząc własne imię. Potem odwróciłam się, by zobaczyć za sobą odzianą w zielony, jedwabny szlafrok kobietę o brązowych, sięgających ramion włosach i przeszywających szarych oczach. Suzanna.
— Wszystko w porządku? — zapytała, unosząc prawą brew w niezrozumieniu. Pewnie właśnie szła do łazienki, kiedy mnie ujrzała.
Suzanna była sekretarką Shaidena Hilla, człowiekiem, który wiedział o naszej naturze, o naszym krwawym świecie. Mój ojciec wyłapał ją na jakimś bankiecie, nawiązał romans, a potem przygarnął pod nasz dach. Niegdyś, choć była wybitnie utalentowana w całej tej biurokracji, nie powodziło jej się, zaś po spotkaniu mego ojca, zaznała luksusu jak nigdy dotąd. Mogła wejść w nieznany jej świat arystokratów i, pomimo że tylko jako nasza pracownica, była z tego stanu rzeczy zadowolona.
Zarządzała naszymi funduszami, dbała o interesy rodziny Irisky i o różne inne zajmujące rzeczy. Nie próżnowała, wiedziałam, że nie chciała niczego za darmo, że akurat pracę traktowała niezwykle poważnie.
Wbrew pozorom lubiłam ją. Miałam ogromną świadomość, że ojciec znalazł sobie Suzannę jako zastępstwo mojej matki, ale rozumiałam. I żałowałam Suzanny, która najbardziej na tym cierpiała. Nadal bowiem łudziła się, że uda jej się faktycznie zastąpić Gwyineirę Irisky, że pewnego dnia Shaiden Hill powie, że ją kocha. Ale to nigdy się nie stanie, byłam o tym przekonana.
— Tak, nie mogłam spać — przyznałam, na co smutno uśmiechnęła się i pokiwała głową.
— Jakbyś czegoś chciała... Arianwen... wiesz, gdzie mnie znaleźć — rzekła niepewnie, już wycofując się i podążając do sypialni ojca.
Podziwiałam jej odwagę, chyba naprawdę próbowała pojąć moje zachowanie, mimo że odczuwała przerażenie na myśl o tym, do czego byłam zdolna. Po części strach, a po części współczucie targało nią do mojej osoby. Niepotrzebnie.
Ja już nie byłam nawet Nieczystym a zwykłym demonem. Potworem. Bestią.
Mnie nie dało się uratować.
Zeszłam po schodach, od razu kierując się na salę treningową, gdzie choć na chwilę mogłam zapomnieć.

***

Zza okna widać było błękitne, pozbawione chmur niebo oraz słońce, które opatulało swymi promieniami walijskie pola i łąki, i nasz ogród.
Matki ogród, pomyślałam, po czym z grymasem na twarzy wykonałam zamach prawą dłonią, a sztylet wbił się w oka mgnieniu w marną imitację człowieka. Potem, pamiętając o płynnym przejściu prawej stopy, zaatakowałam pięścią. Manekin gwałtownie odskoczył i zachwiał się, by po chwili stanąć w miejscu.
Nie czuję żadnej satysfakcji, gdy po raz kolejny wyprowadzam cios. To jest konieczność. Nic poza tym. Robię tylko to, w czym jestem najlepsza. Zabijam.
Odwróciłam się, wyczuwając czyjąś obecność.
Edgar stanął w drzwiach, jak zwykle odziany w swój czarny, zadbany surdut. Jego twarz zdradziła mi, że jest niezadowolony.
— Powinna panienka odpocząć — oświadczył grobowym tonem. Nie chciałby wiedzieć, od ilu godzin tu tkwiłam, ale pewnie i tak się tego domyślał po zdartych do krwi dłoniach i pocie, który spływał mi po twarzy.
— Ojciec panienki wzywa do siebie — dodał po chwili namysłu.
Naprawdę się zdziwiłam. Dawno już nie byłam w gabinecie Shaidena, a i wcześniej nie często tam gościłam. Sprawa widocznie musiała być poważna.
— Tylko się przebiorę.
Dopiero teraz zauważyłam, że Edgar w prawej dłoni trzymał moje świeże ciuchy. Bez słów podał mi ubrania, a ja kiwnęłam głową w podzięce.
Jak zwykle niezawodny.
Przebrałam się na jego oczach, nie krępując się, Edgar zresztą też. Chociaż musieliśmy zachowywać sztywną etykietę, ten Nieczysty zawsze był dla mnie bliższy niż chociażby mój ojciec. Na swój sposób wychował mnie.
Wyprostowałam się, już odziana w niezwykle krwistą, dopasowaną suknię o pięknym hafcie. Edgar zawsze wybierał najlepsze ciuchy, choć ja nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Mimo to zdołałam się lekko uśmiechnąć.
Edgar, widać było, docenił mój gest. Nieważne, że wymuszony.
Już teraz stosownie ubrana, wyminęłam go, kierując się na spotkanie z najmniej pożądaną osobą. Własnym ojcem.
Shaiden Hill siedział przy dębowym biurku, opierając na nim swoje blade, teraz złączone dłonie. Jego wzrok nic nie zdradzał; można w nim było jedynie zobaczyć czarną, nieprzeniknioną otchłań. Ta otchłań już dawno przestała mnie przerażać.
— Po co mnie wezwałeś, ojcze? — W końcu ośmieliłam się przerwać napiętą ciszę, która zawsze towarzyszyła naszym spotkaniom. Mówiłam oschłym, zimnym tonem.
Jego kącik ust drgnął lekko ku górze, jednak uśmiech nie dosięgnął oczu. Potem mozolnym ruchem, przesunął białą kopertą w moją stronę.
— Dlatego.
Niepewnie pochwyciłam list, zauważając, że królewska pieczęć jest nienaruszona, co tym samym oznaczało, że ojciec nie mógł wiedzieć o jego zawartości. A jednak jakimś sposobem wiedział.
— Nie krępuj się, otwórz — ponaglił, zapewne widząc moje wahanie.
Wbrew sobie, dostosowałam się. Już po chwili koperta została rozerwana.
"Nicolas de Clare nie żyje.", brzmiało pierwsze zdanie.
List mimowolnie wypadł z mojej dłoni na szklaną, lśniącą podłogę. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz