"Wampiry są okrutnie piękne. Mają długie
szyje, niezwykłe spojrzenia, idealnie skrojone twarze. Ponadto smukłe sylwetki.
Nieczyści w tym względzie od nich nie odstają, aczkolwiek ci, którzy przynależą
do Wampirzych Stróżów na ciałach posiadają szereg blizn. Na rękach, nogach,
plecach, przedramieniach... absolutnie wszędzie. Co najdziwniejsze im mają ich
więcej, tym większy okazuje się im szacunek, każda blizna bowiem oznacza
zabitego Demona, w tym także Opętańca.
Również na ciałach Nieczystych można zobaczyć
tatuaże zwierząt. Są to symbole. Przykładowo niedźwiedź to ktoś, kto jest
nieulękniony, pozbawiony skrupułów, często podczas walki wpadający w szał
bitewny. Sowa oznacza bystrego, spokojnego, opanowanego, ale równie
niebezpiecznego Nieczystego. Zaś kruk — kruk to najrzadsze zjawisko. Widziałem
zaledwie trzy osoby z tym tatuażem, a gdy pytałem co oznacza, mówili, że
podążającą za nimi śmierć."
Syriusz Verne, Kroniki
Nadprzyrodzone
Było ciemno, ciemno jak jeszcze nigdy. Mimo tego,
gdzieś pośród tego mroku, rozpoznawałam kontury jakiś osób. Byłam niemal pewna,
że jedną z nich jest Shaiden Hill, który wpatruje się we mnie swoimi pustymi
oczyma, próbując zabić ostatnią, dobrą cząstkę mojej duszy.
Nie
wiedząc czemu, zapłakałam. Coś w tym było tak bardzo, tak okrutnie bolesne...
Podniosłam
ciężkie powieki, z ulgą napotykając biel sufitu i rozumując, że to tylko
niechciany koszmar. Ciało jednakże nadal drgało, a zimne poty zawzięcie targały
nim, nieustannie, dając znać o przerażeniu, mimo że umysł już dawno się
opanował.
To
nie dziwne, że akurat teraz przyśnił mi się jakiś nienaturalnie, chory sen. Tak
było zawsze, tuż po rocznicy jej śmierci. I choć w tym śnie właściwie nic
takiego się nie wydarzyło, to emocje, które czułam, były niezwykle intensywne.
—
Nie zasnę już — stwierdziłam na głos, wstając z łóżka. Z obojętnością
spojrzałam na zegar, który wskazywał czwartą rano. Wcześnie.
Pamiętałam
jak za czasów mojej matki, cała nasza rodzina prowadziła nocny tryb życia. W
dzień spaliśmy, by w nocy dopiero zacząć żyć.
Teraz,
kiedy jej nie było, mogliśmy egzystować tak jak ludzie, pod osłoną nie nocy a
dnia. Podziwiać błękitne niebo, wschody i zachody słońca, wodę, która odbija
jasne promienie... ale nic z tych rzeczy nas tak naprawdę nie cieszyło.
Patrzyliśmy na to z godną podziwu obojętnością. Nieobecni, pozbawieni
jakiegokolwiek zachwytu.
Martwi.
Ubrałam
się w strój treningowy i związałam niedbale włosy w luźną kitkę, tym samym
mogąc dostrzec w swoim lustrzanym odbiciu szereg nacięć z tyłu pleców.
Spojrzałam na nie kątem oka, gdy się odwracałam.
Nie
były chwałą, były moim własnym rozgrzeszeniem.
Stawiałam
ciche kroki na porcelanowej podłodze, by nie obudzić ojca, który pokój miał
niewiele metrów dalej. Nie chciałam żeby wiedział, iż nie mogę spać.
Schody
były długie i zwijały się na sam dół, odruchowo dotknęłam poręczy, pamiętając
jak to moja matka niemalże płynęła po nich, idąc mi na spotkanie. Ukłucie bólu
było nieznośne.
—
Arianwen.
Drgnęłam
zaskoczona, słysząc własne imię. Potem odwróciłam się, by zobaczyć za sobą
odzianą w zielony, jedwabny szlafrok kobietę o brązowych, sięgających ramion
włosach i przeszywających szarych oczach. Suzanna.
—
Wszystko w porządku? — zapytała, unosząc prawą brew w niezrozumieniu. Pewnie
właśnie szła do łazienki, kiedy mnie ujrzała.
Suzanna
była sekretarką Shaidena Hilla, człowiekiem, który wiedział o naszej naturze, o
naszym krwawym świecie. Mój ojciec wyłapał ją na jakimś bankiecie, nawiązał
romans, a potem przygarnął pod nasz dach. Niegdyś, choć była wybitnie
utalentowana w całej tej biurokracji, nie powodziło jej się, zaś po spotkaniu
mego ojca, zaznała luksusu jak nigdy dotąd. Mogła wejść w nieznany jej świat
arystokratów i, pomimo że tylko jako nasza pracownica, była z tego stanu rzeczy
zadowolona.
Zarządzała
naszymi funduszami, dbała o interesy rodziny Irisky i o różne inne zajmujące
rzeczy. Nie próżnowała, wiedziałam, że nie chciała niczego za darmo, że akurat
pracę traktowała niezwykle poważnie.
Wbrew
pozorom lubiłam ją. Miałam ogromną świadomość, że ojciec znalazł sobie Suzannę
jako zastępstwo mojej matki, ale rozumiałam. I żałowałam Suzanny, która
najbardziej na tym cierpiała. Nadal bowiem łudziła się, że uda jej się
faktycznie zastąpić Gwyineirę Irisky, że pewnego dnia Shaiden Hill powie, że ją
kocha. Ale to nigdy się nie stanie, byłam o tym przekonana.
—
Tak, nie mogłam spać — przyznałam, na co smutno uśmiechnęła się i pokiwała
głową.
—
Jakbyś czegoś chciała... Arianwen... wiesz, gdzie mnie znaleźć — rzekła
niepewnie, już wycofując się i podążając do sypialni ojca.
Podziwiałam
jej odwagę, chyba naprawdę próbowała pojąć moje zachowanie, mimo że odczuwała
przerażenie na myśl o tym, do czego byłam zdolna. Po części strach, a po części
współczucie targało nią do mojej osoby. Niepotrzebnie.
Ja
już nie byłam nawet Nieczystym a zwykłym demonem. Potworem. Bestią.
Mnie
nie dało się uratować.
Zeszłam
po schodach, od razu kierując się na salę treningową, gdzie choć na chwilę
mogłam zapomnieć.
***
Zza okna widać było błękitne, pozbawione chmur
niebo oraz słońce, które opatulało swymi promieniami walijskie pola i łąki, i
nasz ogród.
Matki
ogród, pomyślałam, po czym z grymasem na twarzy wykonałam zamach prawą dłonią,
a sztylet wbił się w oka mgnieniu w marną imitację człowieka. Potem, pamiętając
o płynnym przejściu prawej stopy, zaatakowałam pięścią. Manekin gwałtownie
odskoczył i zachwiał się, by po chwili stanąć w miejscu.
Nie czuję żadnej satysfakcji, gdy po raz kolejny
wyprowadzam cios. To jest konieczność. Nic poza tym. Robię tylko to, w czym
jestem najlepsza. Zabijam.
Odwróciłam
się, wyczuwając czyjąś obecność.
Edgar
stanął w drzwiach, jak zwykle odziany w swój czarny, zadbany surdut. Jego twarz
zdradziła mi, że jest niezadowolony.
—
Powinna panienka odpocząć — oświadczył grobowym tonem. Nie chciałby wiedzieć,
od ilu godzin tu tkwiłam, ale pewnie i tak się tego domyślał po zdartych do
krwi dłoniach i pocie, który spływał mi po twarzy.
—
Ojciec panienki wzywa do siebie — dodał po chwili namysłu.
Naprawdę
się zdziwiłam. Dawno już nie byłam w gabinecie Shaidena, a i wcześniej nie
często tam gościłam. Sprawa widocznie musiała być poważna.
—
Tylko się przebiorę.
Dopiero
teraz zauważyłam, że Edgar w prawej dłoni trzymał moje świeże ciuchy. Bez słów
podał mi ubrania, a ja kiwnęłam głową w podzięce.
Jak
zwykle niezawodny.
Przebrałam
się na jego oczach, nie krępując się, Edgar zresztą też. Chociaż musieliśmy
zachowywać sztywną etykietę, ten Nieczysty zawsze był dla mnie bliższy niż
chociażby mój ojciec. Na swój sposób wychował mnie.
Wyprostowałam
się, już odziana w niezwykle krwistą, dopasowaną suknię o pięknym hafcie. Edgar
zawsze wybierał najlepsze ciuchy, choć ja nie przywiązywałam do tego żadnej
wagi. Mimo to zdołałam się lekko uśmiechnąć.
Edgar,
widać było, docenił mój gest. Nieważne, że wymuszony.
Już
teraz stosownie ubrana, wyminęłam go, kierując się na spotkanie z najmniej
pożądaną osobą. Własnym ojcem.
Shaiden
Hill siedział przy dębowym biurku, opierając na nim swoje blade, teraz złączone
dłonie. Jego wzrok nic nie zdradzał; można w nim było jedynie zobaczyć czarną,
nieprzeniknioną otchłań. Ta otchłań już dawno przestała mnie przerażać.
—
Po co mnie wezwałeś, ojcze? — W końcu ośmieliłam się przerwać napiętą ciszę,
która zawsze towarzyszyła naszym spotkaniom. Mówiłam oschłym, zimnym tonem.
Jego
kącik ust drgnął lekko ku górze, jednak uśmiech nie dosięgnął oczu. Potem
mozolnym ruchem, przesunął białą kopertą w moją stronę.
—
Dlatego.
Niepewnie
pochwyciłam list, zauważając, że królewska pieczęć jest nienaruszona, co tym
samym oznaczało, że ojciec nie mógł wiedzieć o jego zawartości. A jednak jakimś
sposobem wiedział.
—
Nie krępuj się, otwórz — ponaglił, zapewne widząc moje wahanie.
Wbrew
sobie, dostosowałam się. Już po chwili koperta została rozerwana.
"Nicolas
de Clare nie żyje.", brzmiało pierwsze zdanie.
List
mimowolnie wypadł z mojej dłoni na szklaną, lśniącą podłogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz