"Zabity Demon już więcej nie powstanie. Jeżeli
zabijesz Opętańca, Demon w nim tkwiący trafia do Piekła, skąd ponownie może się
wydostać. Dlatego pokonując jego nieprawdziwą formę, oczyszczasz ciało, które
potem możesz pochować należycie."
Syriusz Verne, Kroniki
Nadprzyrodzone
Wychylam się zza drzwi, by zobaczyć jej długie
blond włosy i smukłą sylwetkę siedzącą tuż przed swoją toaletką. Nieruchomo
patrzy we własne odbicie, jakby szukała czegoś bardzo istotnego. Nagle jednak
to spojrzenie zatrzymuje się na mojej osobie.
— Dziecinko, chodź tutaj. — Wzrok Gwyinery staje
się radosny, szkarłatne oczy lśnią w świetle palących się świec. — Nie bój się.
Tata mówił, żebym nie przeszkadzała mamie, kiedy ma
złe dni. Mimo wszystko nie potrafiłam jej zostawiać samą. Chciałam mamę
pocieszyć.
Odchylam mocniej drzwi i niezdarnie prześlizguję
się do środka. Gwyinera niemal natychmiast bierze moje drobne ciało na swoje
kolana. Wtedy razem spoglądamy na okrągłe lustro.
— Tata mówił, że nie... — zaczynam szeptem, ale
mama uśmiecha się do mnie i kładzie palec na moich ustach.
— Ciii — ucisza mnie. — Nic się nie stało,
dziecinko. Nic się nie stało...
Mocniej przywiera do moich pleców, a ja przymykam
oczy. Wyszłam niedawno z łóżka w samej piżamie, więc jest mi zimno i do tego
czuję się zmęczona. W ramionach matki zaś to wszystko zdaje się być
wspomnieniem.
— Mówiłem ci coś, Arianwen. — Głos taty sprawia, że
sen odchodzi w tej samej chwili. Prześlizgnął się do nas niepostrzeżenie i
właśnie teraz stoi przed nami, opierając dużą dłoń na blacie toaletki. Wygląda
groźnie, acz jego kącik ust drga. Wiem, że nie mówi poważnie.
— Wybacz, tato. — Chowam twarz pod ręką mamy, a
moje czarne, długie włosy rozlewają się po miękkiej tkaninie, którą ma na
sobie.
— Shaiden, nic się nie stało. Nasza sześciolatka po
prostu miała koszmar, prawda, dziecinko?
Od razu potakuję, mimo iż wszyscy są świadomi
niewinnego kłamstewka. Mój tata koniec końców wybucha śmiechem.
— Ale na pewno już dobrze się czujesz, Gwyneiro? —
pyta ostatecznie, a jego czarne oczy oblewa chłód. Usta, choć wygięte w
uśmiechu, nie wydają się być zadowolone. To trwa sekundy i może tylko mi się
wydaje. A może... tata faktycznie jest zły?
Nie zdążam sobie odpowiedzieć na to pytanie,
ponieważ fragment przeszłości przemienia się w coś niekształtnego. Teraz
rodzice siedzą na ławce tuż przy białym, wydaje się, że opuszczonym domu. Trwa
ciemna, przeszywająca chłodem noc. Otaczają ich walijskie łąki i cisza. Mama
muska ucho Shaidena, przytulając się do jego boku, a ja wtenczas stoję
naprzeciwko, wiedząc, że mnie nie widzą. Mimo tego matka nagle powstaje,
odpychając Shaidena. W jej oblanych posoką tęczówkach połyskuje szaleństwo.
— Zabij mnie, dziecinko — nakazuje prosto w ciemne,
czarne niebo. Wbrew własnym słowom wyciąga srebrny sztylet i sama przebija
serce. Krew zalewa jasną, nagą skórę.
Mój krzyk ginie pośród wszechogarniającego mroku.
***
Poderwałam
się z łóżka i bez zastanowienia, odruchowo przytrzymałam czyjeś ramię, nim te
chociażby zdążyło mnie dotknąć. Potem pchnęłam lewą, wolną dłonią w klatkę
piersiową intruza, a ten spadł na posadzkę z głuchym trzaskiem. Ja zaraz potem
również osunęłam się na sylwetkę napastnika, chociaż upadek spowodował
wstrzymanie na sekundę oddechu. Nie czekałam aż uścisk zmaleje, biodrami
naparłam na umięśnione, zapewne męskie ciało i w zatrważającym tempie, tak
jakbym do tego została stworzona, spod przeźroczystej halki wyciągnęłam mały
nożyk. Dłoń mi nie zadrżała, gdy ostrze musnęło bladego gardła.
I
niespodziewanie obraz się wyostrzył, a twarz Marshalla stała się wyraźniejsza.
Na tyle, abym go rozpoznała.
Czyżbyś była zdolna zabić własnego wuja? Co się z
tobą dzieje, Arianwen? Dziecinko?
Poderwałam
się na równe nogi, od razu podając dłoń Marshallowi, którą przyjął bez
zastrzeżeń. Oboje mieliśmy nadal przyspieszone oddechy, chociaż wuj z pewnością
od uderzenia z ziemią. Domyślałam się, że się wcale nie bronił. Wręcz
przeciwnie — pozwolił się zaatakować.
Zresztą
nadal spoglądał na mnie ze zmarszczonymi brwiami, jakby nad czymś intensywnie
myślał. Nie podobało mi się to, ale bez słów z powrotem przyczepiłam nożyk do
uda.
Potem
na powrót skupiłam się na odzianym, w czarny strój Stróża mężczyźnie. Nie
mogłam pojąć, czemu prawie dał się zabić.
—
Krzyczałaś — oświadczył wolno Marshall, przysuwając się do mnie o krok. Niczym
bestia, próbująca schwycić swą ofiarę. — Więc wszedłem, pragnąc cię wybudzić,
bo niestety wiem, że te mury — wskazał na marmurowe ściany komnaty — mają uszy.
Jawne
ostrzeżenie. Łatwo było je wychwycić, ale niekoniecznie wiedziałam do czego tak
naprawdę zmierzał. Sugerował, że kogoś już podejrzewa? Ma jakiś trop?
—
Co ci się śniło, Arianwen?
Nie
odpowiedziałam, uniosłam wyżej głowę, by móc patrzeć prosto na tę oszpeconą,
poważną twarz. Zapewne wiele osób bało się mego wuja, choćby przez sam jego
wygląd. Na mnie jednak nie robił wrażenia, zbyt dobrze go znałam. Jednocześnie
wiedziałam, iż i on o mnie wie równie wiele. Dostrzega to, co innym umyka.
Marshall Hill w tym względzie był niebezpiecznym graczem. Ponadto graczem iście
szalonym.
—
Następnym razem bądź delikatniejsza, będę miał na plecach sporego siniaka.
Temat
został zakończony, ku mojej uldze. Napięcie, które nam towarzyszyło opadło w
tej samej chwili. I jeżeli mieliśmy wrócić do tego, co właśnie się wydarzyło to
z pewnością nie w tym momencie.
Zerknęłam
w stronę okna, na niebie już widać było cienie. Szarość oznaczała wieczór, a to
mi mówiło, że spałam zaledwie kilka godzin. Cztery? Pięć?
—
Trzy — odezwał się Marshall, który zapewne zrozumiał nad czym tak zawzięcie
myślę. — Spałaś trzy godziny, choć przypuszczam, że na ciebie to i tak wiele.
—
Po co przyszedłeś? — zapytałam, kątem oka widząc, że rzeczy wcześniej
porozrzucane, teraz ułożone leżą na stoliku, zaraz obok sztyletów. Widoczne
Sophia musiała je poskładać, acz zrobiła to na tyle umiejętnie by nie naruszyć
mojej przestrzeni, ani nie obudzić hałasem.
—
Dzisiaj odbędzie się bal — odpowiedział sucho, podchodząc do stoliczka. Palcem
wskazującym dotknął ostrzy z niespotykaną fascynacją i czułością.
—
Bal? — powtórzyłam. — Czyżby oficjalnie nie wydano werdyktu o śmierci króla?
—
Oficjalnie nie — przyznał Marshall. — Ale tylko głupcy nie zauważyliby tylu
przybyłych Stróżów wokół siebie. Oczywiście, że coś podejrzewają.
—
Kiedy więc zacznie się żałoba i Królowa zdeklaruje o śmierci męża? — dopytałam,
bo ta kwestia wydawała mi się bardzo istotna. Teoretycznie wtedy karty powinny
zostać wyłożone na stół, a wrogowie mniej ostrożni w swoich działaniach.
Ponadto rozpocznie się chaos nie tylko w zamku, acz w całym wampirzym świecie.
Co by nie mówić, nawet ja wydawałam się być na chwilę obecną tym zaniepokojona.
—
Trudno powiedzieć. Wbrew pozorom nie jestem doinformowany o wszystkich
działaniach rodziny królewskiej. Mogę tylko się domyślać, że jeszcze trochę to
potrwa.
Skinęłam
głową na znak, że rozumiem.
—
W każdym razie odbędzie się dzisiaj bal i nie chciałbym, żeby to... wydarzenie
— zakpił — ciebie ominęło. W końcu musisz poznać naszych szlachciców.
Słowo
"szlachciców" w jego ustach brzmiało niemal plugawie, a ponadto
sugerowało, iż Marshall nie ma o nich zbyt dobrego zdania. Cóż się jednak
dziwić, skoro każdy z nich był podejrzany.
—
Ubierz się — nakazał i gwałtownie pochwycił leżące ostrze. Trzy sekundy później
złapałam je w locie, a on posłał mi niemalże niezauważalny zadowolony uśmiech.
— Pospiesz się, zabawa się niedługo zacznie. Nie może nas przecież zabraknąć.
Ruszył
w stronę wyjścia, acz przed samym progiem obrócił się w moją stronę. Jego
mięśnie twarzy stężały, oczy zmrużyły się niebezpiecznie.
—
Nie zapomnij nałożyć kaptura, tej nocy staniemy się zaledwie cieniami.
Po
tych słowach drzwi trzasnęły, a ja na powrót zostałam sama w ogarniętej mroku
komnacie. Ubierając sztywny, czarny materiał wiedziałam, że Marshall wcale nie
żartował.
Bardzo się starałam w stosunku do tego rozdziału i
mam nadzieję, że jest to zauważalne ;) I w ogóle to dziękuję tym, którzy czytają
moje wypociny, szczególnie, iż ostatnio naprawdę mam wiele "kryzysów
pisarskich" i każdy przypływ czyjegoś optymizmu daje mi wiele przyjemności
i cień nadziei, że będzie lepiej ;)
Pozdrawiam i do zobaczenia, Kochani!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz