wtorek, 11 września 2018

Naucz mnie zabijać


"Czy można zakochać się w bestii? W bestii, która ma porcelanową twarz, gładkie blond włosy i z pozoru niewinne spojrzenie? Czy można pokochać kogoś o tak lodowatym sercu? Zwieść się czułym słówkom, drobnym gestom i na przekór swej naturze uwierzyć w kłamstwo osnute pięknem? Czy można żyć w tym szaleństwie?
Odpowiedź zna każdy, który spojrzał na prawdziwego wampira.
Czasami patrząc na Stróżów, myślę sobie, że choć są oni bardziej brudni, naznaczeni przez krzywdy, nieulęknieni i po prostu zdolni do zabicia, mają w sobie coś, czego Wampiry nie posiadają. Honor. I jeżeli chcą żebyś był martwy, zrobią to szybko, niemalże bezboleśnie. Zaś ich panowie postarają się, abyś cierpiał przeraźliwe katusze."

Syriusz Verne, Kroniki Nadprzyrodzone

Zza chmur wysunął się lśniący księżyc i przez chwilę wydawało się, że przybrał szkarłatny odcień, niczym zapowiedź rozlewu krwi. Było to urojenie, ponieważ wspomnienia tych wszystkich zbrodni wciąż nachodziły na mój umysł. I mogłam skłamać, że nie chciałabym ponownie użyć trzymanych pod czarnym płaszczem ostrzy, ale ciała nie dało się w żaden sposób oszukać. Było napięte, gotowe do ewentualnego starcia, serce zaś biło o trzy sekundy szybciej niż zwykle. W podekscytowaniu.

Niepokojące, prawda?

Dzisiaj jednakże nie miałam zamiaru użyć skrywanej pod ubraniem broni, a stać się niewidoczna, choćby dla ludzkiego oka, przede wszystkim jednak — dla wampirzego.
Naciągnęłam mocno kaptur na twarz. W tym samym momencie wiatr z zamkowego okna natarł na mnie, a niewyobrażalne zimno przeszyło na wskroś, obijając się zaraz potem o grube ściany komnaty. Przymknęłam powieki, wzięłam głęboki oddech. Potem dopiero wolno się odwróciłam.
Musiałam dobrze przypomnieć sobie nauki skrytobójcze.

Opaska na moich oczach wbijała się z bólem, zaciśnięta okrutnie mocno. Miałam szesnaście lat, pod nagimi stopami błoto, drżałam z zimna, ponieważ do jaskini nie tylko przedzierał się chłód, ale również padający deszcz przez zakamarki ostrych skał.
— Po co tutaj jesteś? — warknął Wilk. I chociaż teraz go nie widziałam, wiedziałam, że mężczyzna był w połowie nagi, wysoki, dobrze umięśniony i mimo tego potrafił się poruszać nie tyle szybko, co bezszelestnie. Potrafił znikać w cieniu, choć wydawało się to niemożliwe.
— By nauczyć się zabijać — odparłam dźwięcznie, ale głos mi zadrżał, a niespodziewany cios w bark sprawił, że opadłam twarzą w błoto. Krew trysnęła z nosa, a ja zagryzłam wargi, by nie krzyknąć.
— Zła odpowiedź. — W jego głosie usłyszeć można było nie satysfakcję, raczej pogardę do mojej osoby. To zaś bolało bardziej niż cios zadany chwilę temu. To bowiem przypominało mi o ojcu.
— Zabijać potrafi każdy. Żona, którą zdradził mąż. Dziecko, któremu zabrano zabawkę. Głody wampir, czy chociażby czternastolatka, przesiąknięta gniewem — zrobił znaczną pauzę, oddech Wilka musnął mojej szyi, gdy spróbowałam podnieść się z klęczek. — Nie, nie to jest odpowiedzią.
Byłam pewna, że zawirował wokół mnie. Teraz trwał z przodu i patrzył na mnie nieodgadnionym spojrzeniem, gdy w końcu wyprostowałam się. Dalej miałam wrażenie przez ogarniającą ciemność, że jestem o wiele słabsza. Prawie bezbronna.
— Arianwen. — Imię zostało wypowiedziane w łagodnej intonacji. Mimowolnie zadrżałam, domyśliwszy się, że to, co zaraz usłyszę... przyprawi mnie o mdłości. — Myślisz...
—... że mnie obchodzi twoja przeszłość? — dokończył warknięciem. Naparł na mnie, a ja poczułam jak opadam plecami na wyszczerbione skały. Mogłam być pewna, że teraz cała oblepiona byłam we własnej krwi, chociaż nawet jeszcze prawdziwa walka się nie zaczęła.
Nie zważając na jęk bólu, Wilk brutalnie chwycił moją dziecinną twarz, po której spłynęły wciąż przedostające się krople wody. Jego dłoń była szorstka i potężna, gdyby zechciał, mógłby zabić mnie jednym ciosem.
— To, co ci się przydarzyło? — zakpił. — Myślisz, że ciebie jedną na tym świcie dręczą koszmary? Że jesteś kimś więcej niż kupą gówna? Może inni będą się nad tobą użalać, ale ja... Co? Co mówisz?
Przybliżył się jeszcze mocniej, co wyczułam przez ciepło.
— Nie chcę... niczyjej... litości  — wychrypiałam. 
Zaśmiał się. Zaśmiał się dźwięcznie, jakby naprawdę bawiły go moje słowa. Ale uścisk nie zelżał, przeciwnie — stał się mocniejszy. Przez krótki moment wydawało mi się nawet, że szczęka delikatnie zatrzeszczała, łamana przez te zręczne palce.
— I dobrze. Litość to najgorsza z emocji, bo litość to słabość. Ale prawda jest taka, że każdy z nas ma jakąś słabość... Arianwen, pytam jeszcze raz. Dlaczego tutaj jesteś?
Zastanowiłam się. Cisza pomiędzy nami trwała nienaruszona, gdy ja myślami zagłębiałam się do tego pieprzonego dnia. Słyszałam w głowie głos, który wciąż powtarzał "dziecinko". "Po co przyszłaś, dziecinko"? Widziałam oczy matki, widziałam jak sztylet płynnie wdziera się w jej serce. Potem pamiętałam o Shaidenie Hillu, własnym ojcu, który nie zamierzał mnie rozgrzeszyć. To wszystko przyprawiało o niewyobrażalne cierpienie, moje serce drżało w jego strugach, a pod powiekami poczułam po raz pierwszy łzy, ale nie pozwoliłam się im przedostać.
Gwałtownie uderzyłam postać naprzeciwko siebie, a ręka, by odeprzeć atak, wypuściła mnie.
— Ponieważ — odparłam głośno, teraz się nie wahałam — chcę im wszystkim udowodnić, że się mylą. Że potrafię sama o siebie zadbać, że nienawiść ojca i moja przeszłość nie jest wstanie mnie zniszczyć. Chcę, żeby się mnie bali. Chcę, żeby nawet Demony krzyczały moje imię, kiedy będę za nimi podążała. I to jest właśnie moja odpowiedź.
Mogłam niemal wyobrazić sobie jego uśmiech. Na wpół ironiczny, arogancki, po części zadowolony. Ale wiedziałam również, że trwał na tej twarzy krótko. Następnie nadeszła iskra wyzwania.
— Powiedzmy, że ją uznaję. A teraz, Arianwen, spraw bym to ja usłyszał swój krzyk pośród ciemności.
Zabandażowane ręce, jakby na rozkaz, uderzyły w próżnie. Potknęłam się o pieprzony kamyk, ale zdołałam utrzymać równowagę. Napięłam mięśnie w nogach i wytężyłam mocniej zmysły.
— Dobrze — pochwalił mnie Wilk. — Ale wciąż za mało.
Cios w brzuch. Skuliłam się, ale pomimo odruchu wymiotnego, zdołałam przytrzymać jego nadgarstek i naprzeć na siebie. Zachwiał się delikatnie, przez co oboje polecieliśmy w tył. Nim jednak całkowicie uderzyliśmy o skały, przytrzymał siebie dłońmi, a ja rękami oplotłam jego szyję. Oddech mi przyspieszył, gdy wspięłam się na jego kolanie, acz nim raz jeszcze zdołałam zaatakować, ten od niechcenia przerzucił mnie przez siebie, a potem ponownie w błoto. Wtedy zastanowiłam się, czy faktycznie udało mi się go dopaść, czy po prostu mi na to pozwolił.
— Jesteś cholernie wolna. Za wolna. Jeszcze raz. I pamiętaj, że mrok wcale nie jest twoim wrogiem. Jest twoim sprzymierzeńcem.
To było pierwsze z nauk Wilka. Potem przyszły kolejne, aż w końcu zrozumiałam, że szkolił mnie bardziej, niż powinien.

Marshall faktycznie czekał tuż pod drzwiami. Oblicze jego także zakrywał czarny kaptur, ale i tak widziałam usta lekko wykrzywiające się w parodii uśmiechu.
Nie odezwał się mimo tego, bezszelestnie popłynął w głąb mroku korytarza, a ja podążyłam wraz z nim. I jedyne co słyszałam to swój przyspieszony puls, ponieważ cisza była tak namacalna.
Marshall miał konkretny cel i domniemywałam jaki. Sala balowa. Acz my wdarliśmy się tam przybocznym wejściem, wprost na balkon, gdzie światło z żyrandolów nas nie dosięgło. I tutaj właśnie, jako obserwatorzy, nie uczestnicy, przystanęliśmy.
Zmrużyłam oczy, patrząc w dół, gdzie przez wielkie wrota wchodzili przeróżni goście, ubrani w bogato zdobione ubrania. Każdy z nich wyglądał równie majestatycznie, równie kłamliwe. Wykwitne fryzury, przemiłe uśmiechy, acz niepewne spojrzenia. Każdy, zdawało się, obserwował każdego.
Stróże przyczajeni trwali w kątach, prawie tak samo niezauważalni jak my z Marshallem. Tyle, że ich po prostu ignorowano. Makabryczna muzyka w tle wcale nie była niczym przyjemnym, gdy wampiry lawirowały między sobą, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. Niektóre starałam się odczytać z ruchu ich warg. Ale nic ciekawego nie wyłapałam.
Fontanna, tkwiąca na środku pomieszczenia, na krótką chwilę przykuła moją uwagę. Szkarłatną, połyskującą ciecz nie dało się pomylić z niczym innym. Zresztą zapach krwi dolatywał nawet tutaj.
Jakaś kobieta w wysoko upiętych, rudych włosach podeszła do niej, a kelner natychmiast napełnił kieliszek. Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie, niczym lalka. Przez to także dojrzałam ostre kły i szkarłat w oczach, który zniknął zaraz po tym, jak wzięła pierwszego łyka napoju.
— Hrabina Borton, która rządzi nie tyle zamkiem Borton, co znaczną częścią Niemiec. Jej prawdziwe imię to Charlotte'a Constanze von Bernstroff. Jej mąż, hrabia Augustus, zmarł ponad pięćdziesiąt lat temu i to zadźgany srebrnym widelcem... Do dziś niektórzy podejrzewają o to hrabinę — szepnął Marshall, a suche, nieprzyjemne nuty zadźwięczały w tej wypowiedzi. — Tam zaś...
Skierowałam spojrzenie na rudowłosego chłopca, który stał przy dużej liczbie kobiet. Te czasami wybuchały delikatnym śmiechem, gdy przemawiał. Były zupełnie podekscytowane jego uwagą.
— ... jest jej kuzyn, Martin. Chłopak może i wygląda młodo, ale tak naprawdę ma niewiele mniej lat i jest doskonałym aktorem, ponadto — niezaprzeczalnym uwodzicielem.
Spojrzałam nagle na czarnowłosą, mocno umalowaną damę, która zasiadła przy jednym ze stolików i niemalże z irytacją przyglądała się mężczyźnie tańczącemu na parkiecie z inną kobietą.
— Octavia Cavendish, piękna szlachcianka — oświadczył wuj, wiedząc komu się przyglądam. — Chociaż ród Cavendish stracił znaczenie, teraz nadarzyła się okazja by znowu stali się jednymi z ważniejszych. Ten mężczyzna, na którego tak zawzięcie patrzy, to sam hrabia Cambarsh, jej narzeczony.
— A ta dziewczyna, z którą tańczy? — zapytałam, teraz oceniając ubraną w niebieską suknię dziewczynę, o niebanalnej urodzie. Delikatnej. Splecione w warkoczyki, kasztanowe włosy jeszcze bardziej to uwydatniały.
— Jedna z cór barona Cambell, który...
Marshall zamilkł natychmiast, bo główne wejście ponownie się rozwarło. Muzyka także ucichła, kiedy Gwardia Królewska dźwięcznie weszła do środka. Podeszwy butów niemalże wybijały rytm o szklaną, odbijającą ich mroczne sylwetki, podłogę. Mieli na sobie podobne stroje do naszych, ale czerwone, wyszyte akcenty jasno świadczyły dla kogo służą. Jeden z mężczyzn, stojących na czele, zadarł podbródek i wrogim, oceniającym wzrokiem przeszedł po zebranych. Na chwilę, zdawało się, że nawet zerknął na balustradę, gdzie kryliśmy się z wujem...
— Parszywy Victor, choć nienawidzę gnoja, muszę przyznać, że ma klasę — ocenił Marshall. Ja tylko pokiwałam głową, uważnie studiując tą nieprzyjemną, beznamiętną twarz. Oczodoły ów mężczyzna miał głęboko osadzone, usta ułożone w wąską kreskę. Na prawym poliku dostrzegłam głęboką, zadaną zapewne czymś niezaprzeczalnie ostrym, szramę.
Wyglądał groźnie i nawet na mnie robił wrażenie, ale cóż się dziwić skoro na środku sali stał sam Victor Persivall, dowódca elitarnej Gwardii Królewskiej.
Uśmiechnęłam się, gdy zadrżały trąby, a za stróżami weszła niezwykle piękna i dostojna królowa Elizabeth de Clare. Jej srebrna suknia płynęła po kafelkach, a korona lśniła w strugach świateł. Tuż obok niej zaś kroczyła kochana siostra, księżna Victoria... oraz córka.
I to właśnie na niej zatrzymały się moje tęczówki. 

O matko święta, mam szczerą nadzieję, że ten rozdział wyszedł na tyle dobrze, na ile mi się zdaje. Jak nie, to możecie mnie zjeść, bowiem naprawdę poczułam to coś... xD I w ogóle to prawie cały dzień spędziłam na pisanie tej części ^^


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz